Po złożeniu biwaku skierowaliśmy się na szeklerszczyznę, a dokładnie do Praid. Jakoś wcześniej pomimo tego, że przez tą miejscowość przejeżdżaliśmy, to nie było okazji zagłębić się w jej atrakcję. By się zagłębić totalnie na pierwszy ogień poszła kopalnia soli. Kupiliśmy bilety w kasie i wyruszyliśmy na poszukiwanie wejścia, znaleźliśmy jakiś szyb ale ciemny i nie oświetlony, co jest do cholery jak tu się wchodzi ? Wróciliśmy pod kasę by obserwować gdzie podążają ludzie kupujący bilety – nie podążali nigdzie tylko stali pod kasą. Postąpiliśmy tak samo i po jakimś czasie podjechał autobus typu miejski, więc za wszystkimi wsiedliśmy do środka. Jak się okazało do kopalni wjeżdża się autobusem, który pokonuje kilka kilometrów wykutym w górze chodnikiem. Podziemny przystanek i dodatkowy korytarz by autobus mógł wykręcić. Setki schodów w dół i jesteśmy w solnych komnatach, a raczej halach, w których przewidziano wiele atrakcji: parki linowe, ścianki wspinaczkowe i różne bajery dla dzieciaków. Oprócz tego bary, restauracja, kościół i muzeum. Obeszliśmy wszystkie zakamarki i znowu schody do góry, mała poczekalnia, podjeżdża autobus i wyjeżdżamy na powierzchnię. Wokół góry, w której wydobywa się sól (bo kopalnia nadal działa) wytyczono szlaki po najciekawszych wychodniach solnych, więc poświęciliśmy trochę czasu by je obejść. Znalazłem nawet fajny i duży kawał soli w postaci kryształu, więc zawędruje do Polski. Potem już droga w Góry Bodoc, zajmuje nam sporo czasu i w okolice jeziorka św Anny zajeżdżamy już dosyć późno. Na wysokości 1100 m n.p.m. temperatura nie zachęca do biwakowania, wokoło na śniegu pełno śladów niedźwiedzi i wilków powodują pewną konsternację u Andrzeja, który śpi w namiocie. Robi wszystko by mnie odwieść od biwakowania w tym miejscu. Postanowiliśmy zjechać z 600 m w dół by podnieść temperaturę otoczenia ale na rozwidleniu dróg w oczy rzuca się reklama kompleksu turystycznego z nieprzyzwoicie niskimi cenami. Ciepły pokój za 30 zł od osoby ze śniadaniem powoduje, że Andrzej coraz więcej mówi o grasujących tu niedźwiedziach, więc się poświęcam by nie stresować chłopaka i korzystamy z tego przybytku. To nadal szeklerszczyzna, więc na kolację pochłaniamy po wiaderku zupy gulaszowej, jest wyśmienita a menu tak rozbudowane i ciekawe, że dla samego jedzonka warto by było zostać tu z tydzień. Ceny też nie przyzwoite bo porządne śniadanie to wydatek 5 zł. Posiedzieliśmy trochę w restauracji rozpracowywując kilka Ursusów i poszliśmy się cieszyć luksusami pokoju.
Rano już nam się wydawało, że znaleźliśmy tą cholerną wiosnę, nawet śniadania nie zjedliśmy tylko szybko w trasę nacieszyć się słońcem. Jeziorko w kraterze wulkanu skute lodem, dwa lata temu w kwietniu gdy byłem tutaj z Agnieszką bardziej nastrajało do kąpieli niż do jazdy na łyżwach. Potem kapliczka św Anny, przyjeżdżają tu pary z całej Rumunii bo ponoć oświadczyny w tym miejscu skutkują długim i szczęśliwym małżeństwem. My z Andrzejem zachowywaliśmy raczej dużą odległość od siebie co by nas nie wzięli za modne ostatnio jakieś związki partnerskie. W Górach Bodoc pełno też różnych źródeł leczniczych śmierdzących na sporą odległość, więc trudno je przeoczyć. Nawet recepcjonistka na widok Andrzeja je zachwalała powtarzając co chwilę słowo Viagra Viagra. No, ale nastała pora opuścić wulkaniczne Góry i udać się w podobne, czyli Vrancei. Oczywiście wiosna którą przez chwilę znaleźliśmy poszła chyba do Polski bo na północny zachód, pokonaliśmy wysokie przełęcze i zaliczyliśmy wąwóz Tisitej, w którym na każdym kroku straszyły nas tablicę ostrzegające przed niedźwiedziami i napisy że my biegamy 8 km/h a ursus 40. Wodospad Putnei to naprawdę potęga i w końcu docieramy do rezerwatu Focul Viu czyli wieczny ogień. Gaz wybija tu wprost z ziemi i płonie, więc jutro jajecznicę smażymy za free. Biwak zaległa relacja z wczorajszego dnia i nocny spacer do płonącej ziemi kończy nasz dzień.
Czy mógłbym prosić abyś podzielił się z nami namiarami na te atrakcyjne cenowo noclegi + interesujący jadłospis? Miejscowość / współrzędne / strona www / cokolwiek...?
relacja dotyczy bieżącej wyprawy... Iras pomylił daty , wynika to z wpisu Irasa z 2013-04-04, 08:12 :
http://www.daciaklub.pl/f...r=asc&start=285
(i z faktu, że na zdjęciach jest drakulka z boksem dachowym który został przez Irasa niedawno zakupiony ) ...
Andrzej nie jest rannym ptaszkiem, ale jakoś dziwnie wstaje wcześniej niż ja. Dzisiaj był jakiś taki skostniały bo noc nie należała do najcieplejszych mimo lokalizacji przy wiecznym ogniu. Całe szczęście, że przywitało nas słońce i można było wygrzać stare kości. Jajecznica i w drogę, jeszcze parę chwil w Górach Vrancei, jakiś zabytkowy monastyr Mera i spieprzamy z Karpat. To był dobry pomysł, w Galati przepływamy Dunaj i jesteśmy w delcie. W końcu znaleźliśmy wiosnę i gdyby nie wcześniejsze odmrożenia pewnie chodzili byśmy w krótkim rękawku, ale nie szaleliśmy z rozbieraniem się. Tuż przed Garvan ruiny zamku z II w, nie zbyt imponujące ale wiekowe. Andrzej czół się jak u siebie w domu bo ma na nazwisko Król a jaki król taki i zamek zobaczcie sami ;). W Vacareni postanowiliśmy zrobić zakupy, ale tam tylko trzy małe sklepiki i nie udało nam się w jednym miejscu zakupić wszystkich potrzebnych nam produktów. Wyszło za to sprawiedliwie bo wszystkie trzy zarobiły. Powoli szukaliśmy miejsce na biwak i takowe znalazło się na skraju Gór Macin i tutaj można było stwierdzić z całą stanowczością jest wiosna. Las usiany kwiatami, w pobliskim jeziorku rechoczą żaby, ba nawet latają motyle a z pod nóg uciekają jaszczurki.
Ostatnio zmieniony przez IraS 2013-04-11, 20:06, w całości zmieniany 1 raz
Dzień nie zapowiadał się dobrze, rano deszcz ale zanim powychodziliśmy ze swoich legowisk przestało padać. Pochmurna pogoda nie nastrajała dobrze. Ruszyliśmy w głąb Delty z zamiarem dojechania do Murighiol. Po drodze zaliczyliśmy zabytkowy monastyr Saon i jakieś resztki rzymskich obwarowań. Rumuni też zapomnieli zamknąć dachu na stadionie i zalało im boisko. Dotarliśmy do ostatniej wioski do której da się dojechać samochodem, szybko też odnalazł się gość, który 2 lata temu nas woził po Delcie. Tym razem chciał nas złoić na sporą kasę, więc mu podziękowaliśmy za 3 godziny pływania 450 zł to lekkie przegięcie, do tego nie był pewny czy przyleciały już pelikany. Pogoda nad Deltą też nie ciekawa ale na południu niebo jak by jaśniejsze. Postanawiamy przebazować się nad Morze Czarne i tak lądujemy w Plaja Corbu. Ledwo wyszliśmy na plaży z samochodu a pojawiły się nad nami potężne klucze Pelikanów, dobre 5 minut przelatywały nad naszymi głowami. Dzisiaj biwak na plaży i liczymy jutro na dużo słońca, kąpielówki już przygotowane ;)
Dzisiaj liczyliśmy na jakiś wschód słońca nad morzem, ale była tylko mgła, choć powschodowe widoki też były ciekawe. Wczoraj pelikany, dziś jedząc śniadanie obserwowaliśmy brykające blisko brzegu chyba delfiny, czorne jakieś były - może to były rekiny, bo też takowe występują w Morzu Czarnym. Opuściliśmy plażę i udaliśmy się do Histrii, przez to starożytne miasto przewinęło się wiele nacji - Grecy, Rzymianie i chyba Turcy. W ruinach sporo ciekawych kwiatów i susły i jakieś gady, ten na zdjęciu to chyba zaskroniec rybołów, głowy nie dam, głaskać też nie głaskałem. Obok w muzeum słynne nogi jakiegoś rzymianina i fota, ale fotograf do bani i wyszły jakoś z boku. I to już najdalej na wschód odcinek naszej trasy, dziś nastąpił powolny odwrót w stronę domu, czyli Góry Macin. Miejsce na biwak sprawdzone w siedlisku żółwi, ale chyba późny start wiosny jeszcze ich nie wybudził i nie udało nam się namierzyć żadnego. Może się jutro uda, pozostały susły, motyle i widoki najstarszych gór Rumunii.
Rano opuściliśmy Góry Macin i Deltę Dunaju, przeprawa promem i po 100 km byliśmy powrotem w Karpatach. Góry Buzau przywitały nas piękną pogodą, można spokojnie napisać, że był to pierwszy dzień upałów na naszym wyjeździe. W Buzau termometr wskazywał 23 stopnie w cieniu i w końcu krótki rękawek. Dotarliśmy w końcu wulkanów błotnych i rozbiliśmy się na znanym polu namiotowym La Hangar. Ceny znowu nieprzyzwoicie niskie 8 zł za 2 osoby, namiot i samochód, dodatkowa opłata za ciepły prysznic 5 zł. Zjedliśmy obiad i chyba w ostatniej chwili wdrapaliśmy się na wzgórze z wulkanami. Zerwał się wiatr i coraz bardziej nawiewał chmury, bokiem przeszła burza i się trochę ochłodziło, ale trochę ciekawych fotek udało się zrobić.
Wieczorem jak by upały zelżały, ale dajemy radę ;) Zapomniałem dopisać, że poprzedniej porcji zdjęć kwiatuszek miłek wiosenny jest od tęskniącego Andrzejka dla Agatki. A i zaliczyliśmy jednak jakąś Wielkanoc. W Delcie Dunaju dzisiaj koszyczki święcili starowiercy, do których upodobnił się czapką Andrzej wieczorem.
W nocy Andrzeja w namiocie nawiedzał niedźwiedź, który rano okazał się rudym paskudnym kundlem ;). Powrót do Transylvani przez Góry Siriu i kierunek Braszów. Nad górami przeszły dwie burze, ale wstrzeliliśmy się akurat w okienko pogodowe nad miastem. Połaziliśmy po braszowskiej starówce i skierowaliśmy się do Rasnov, gdzie założyliśmy dwudniową bazę wypadową. Andrzej z góry zapowiedział, że koło Braszowa to on w namiocie na pewno nie będzie spał, więc po owocnych negocjacjach zbiliśmy cenę do poziomu, który nam bardzo odpowiadał. Wieczorem zeszliśmy na piwko i pogadaliśmy sobie z obsługą pensjonatu, była kupa śmiechu bo robiliśmy to za pomocą translatora :)
Poranek nie zwalił nas z nóg wysokimi temperaturami, ale co zrobić trzeba zwiedzać. Na pierwszy ogień poszła jaskinia Valea Cetatii w Górach Postawaru. W tych samych górach przeszliśmy się wąwozem Rasnov, skalna ściana robi wrażenie, prowadzi po niej szlak, ale bez uprzęży nie ryzykowaliśmy wędrówki nad przepaścią po metalowych pręcikach wkutych w skałę. By trochę się rozruszać pojechaliśmy do Bran, by szlakiem przejść się trochę po Bucegach, napis na drogowskazie powalał 5 godzinną wędrówką na Omu, ale my nie mieliśmy zamiaru aż tak wysoko wychodzić. Doczłapaliśmy do dyżurki Salvamontu na wysokości 1200 m i dalej nie było sensu iść bo cały masyw otulony był szczelnie chmurami. Na koniec zostawiliśmy sobie zamek w Rasnov, sporo tam zmieniono od mojej ostatniej wizyty. Jutro przebazowanie w Góry Trascau a dokładnie do Rimetea.
Chwile mnie nie było, a wyjazdowo działo się wiele. Pora nadrobić zaległości :)
DZIEŃ 13 16.04.2013
Rano opuściliśmy Rasnov i udaliśmy się do Alba Julia. Po drodze wizyta w jakimś młynie wodnym i chwilka na zamku w Fagaras. W Alba byliśmy umówieni z Anią, która mieszka już to 6 lat, bo w Rumuni właśnie poznała swojego męża. Razem ze swoim narybkiem oprowadzili nas po tutejszej cytadeli. A jest tu co oglądać i gdzie chodzić, zwiedzanie zajęło nam dobre kilka godzin. Już na koniec dnia zawitaliśmy do Rimetei do zaprzyjaźnionego pensjonatu, spędzimy tu dwa ostatnie dni w Rumunii. Na koniec wyjazdu spotkaliśmy też w końcu Polaków, już koło dziesiątej wieczorem do naszego pokoju zapukała dziewczyna z pytaniem czy mówimy po angielsku, i do swoich znajomych krzyknęła po polsku, że znalazła kogoś. Była lekko zdziwiona że trafiła na Polaków ;) Daliśmy jej telefon do właściciela pensjonatu i też zostali w Rimetei, która została opanowana przez Polskę, bo jesteśmy chyba jedynymi turystami w całej wiosce.
II jak nastała piękna pogoda, przyszła pora na powrót do domu. Było by grzechem w ostatni dzień nie iść w góry, Szeklerska Skała aż się prosiła by ją zaliczyć. Ale by dostać się na górę trzeba pokonać żlebem 600m przewyższenia i to w pionie - totalna ściana płaczu. Gdy weszliśmy na górę to masyw przeszliśmy wzdłuż i w szerz, górą, dołem i na wszystkie możliwe sposoby. Cała wycieczka zajęła nam prawie 6 godzin, ale widoki boskie, wiosenne kwiaty cudowne i Ursus z widokiem na doliny Gór Trascau. Na dole jeszcze piwko we wsi, potem lenistwo na tarasie pensjonatu i pakowanie. Jutro wracamy w Bieszczady, a szkoda wyjeżdżać bo pogoda na najbliższe dni już letnia. Ale co zrobić Andrzej tęskni za Agatką, non stop smsy i chłopakowi skończył się darmowy limit :twisted:
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum